W pewną upalną sobotę z samego rana, grupka entuzjastycznie nastawionych, aczkolwiek zupełnie nieświadomych zadania, którego się podjęli, początkujących filozofów wypełniła dwa auta i rozpoczęła peregrynacje w kierunku Czarnej Wsi Kościelnej pod Białymstokiem.
Mieliśmy tam zobaczyć oryginalny, ziemny piec garncarski i spróbować na własnej skórze co oznacza toczenie garnków.
Element nazwy „czarna” wywodzi się tradycji wypalania garnków tzw siwaków, typowych dla tego regionu. Obecnie jest ostatnim miejscem w Polsce gdzie wypalane są naczynia tą metodą, wymagającą wiedzy i umiejętności operowania w czasie wypału różnymi gatunkami drewna, niezbędnymi dla uzyskania końcowego efektu - ciemnej właściwie grafitowej ceramiki z lekkim jakby aksamitnym połyskiem. Kształty mogą być rozmaite od pękatej buńki przez łodyszkę do smukłego stożka.
Sama wieś jest jednym z przystanków na podlaskim szlaku rękodzieła ludowego, składającego się z następujących miejscowości: Czarna Białostocka - Czarna Wieś Kościelna - Łapczyn - Zamczysk - Janów – Sokółka.
Wczesnym popołudniem dotarliśmy na miejsce, do małego warsztatu garncarskiego. Tam poznaliśmy naszego gospodarza i mistrza na następne kilkanaście godzin - Pawła. Paweł “Siewnik” Piechowski, kontynuujący już w czwartym pokoleniu rodzinną tradycję toczenia i wypalania naczyń glinianych, opowiedział o procesie pozyskiwania, czyszczenia , mielenia gliny (i o różnych innych etapach, które umknęły z pamięci w natłoku wrażeń). Obejrzeliśmy klasyczny, ziemny piec garncarski, rozmaite niezbędne do pracy narzędzia oraz na własne oczy proces formowania dachówek. Jako żywo przypomina proces wyrabiania makaronu a szczególnie lasagne: bryła gliny rozprowadzana jest w odpowiedniej formującej ramie do porządanej wielkości płata, który następnie jest wyginany i odkładany do wyschnięcia.
No a potem zaczęło się dziać, oj zaczęło...
Walka z gliną , która nijak nie chciała się porządnie zachowywać: uciekała z rąk, nie dawała się zgnieść ani ukształtować; walka z kołem, które nie chciało się, odpowiednio do wymagań adeptów, kręcić... Przyodziani w stroje ochronne, wysłuchując lakonicznych wyjaśnień mistrza : za sucho, za szybko, wolniej, centruj.. w pocie czoła, ochlapani gliniastym błotkiem od stóp do głów, niszczyliśmy kolejne porcje gliny. Pocieszającym jest fakt, że glina jest przyjaznym materiałem i nie przeszkadza jej nieumiejętne maltretowanie. Wystarczyło przemielić w specjalnym dużym młynku, nieudolnie wygniatane przez nas kilogramy materiału i mogliśmy natychmiast zacząć zużywać je ponownie.
I takie cykle walki z kołem, gliną, radością że „zaczyna wychodzić kubeczek” , rozpaczą że „samo się wzięło i rozpadło” trwały do poźnego wieczora.
Na koniec mistrz Paweł od niechcenia, niewiele tłumacząc zrobił dzbanuszek oraz wysoki hmm chyba świecznik bądź stożek (nie zdradził nazwy kształtu naczynia), ignorując zupełnie nasze pełne zazdrości komentarze „to tak się da???” Da się, po paru latach pracy z gliną się da.
Nam udało się nie aż tak pięknie, niemniej każdy z uczestników warsztatów zdołał wybrać z wielu rozlicznych prób co najmniej jeden własnoręcznie utoczony przedmiot wart zachowania dla potomności.
A potem była noc, ognisko, gitara, śpiew i spadające perseidy.
Bardzo jesteśmy wdzięczni za tę niezapomnianą przygodę i z wielkiego serca dziękujemy naszemu gospodarzowi i Mistrzowi (http://www.garncarz.bialystok.pl)
Zdjęcia: Marta Pietrzak, Ula Pastusek. Tekst: Kasia Gołąb
Sierpień 2015